Post by Marcin DebowskiPost by JarosÅaw SokoÅowskiKiedyś za najlepszy środek na wszy uznawano szarą maść.
Leczono tym też syfa. A i na inne dolegliwości skórne
próbowano używać jako panaceum. Ja jeszcze pamiętam tuby
z szarą maścią, dało się ją kupić w każdej aptece. A taka
szara maść, to w jednej trzeciej metaliczna rtęć. Reszta
to łój, smalec czy coś podobnego.
Trudno jednoznacznie stwierdzić, że to były czasy największej
ciemnoty. Bo dzisiaj dla odmiany wielu ludzi jest przekonanych
o tym, że rtęć z jednej małej świetlówki może spowodować śmierć
całej rodziny. Albo że szczepinki mają jej więcej, niż tło
oddziaływania środowiska. Dzisiaj światowa Big Pharma zużywa
tego metalu mniej, niż prowincjonalny aptekarz w Obrzydłówku.
A z oświetlenia w całym mieście nie dałoby się zrobić nawet
małej tubki szarej maści.
Dokładnie. I tak było z bardzo wieloma rzeczami. Wydaje się, że w tej
chwili każda toksyczna substancja urasta do miana fatum i katastrofy.
Pamiętam, jak w wieku jakiś 12-14lat z pasją wytapiałem we własnoręcznie
wykonanym piecu oporowym ołów z izolacji starych kabli. Kilka razy mi
się to zdarzyło. Miałem po tym plamy na twarzy i w sumie tyle.
Parę lat temu przezyłem szok, jakie to obostrzenia i warunki musiałem
wypełnić w pracy aby robić coś z formaldehydem czy amoniakiem. W
laboratorium jak najbardziej chemicznym. A to kurcze był niejako kanon
odczynników mojego domowego laboratorium dzieciństwa.
Ale może to dobrze, że zakłada się, że wszyscy są idiotami, czy też w
innej wersji że każdy może każdgo pozwać o dowolną głupotę, którą
popełni?
To jednak jest trochę co innego. Miałem kiedyś styczność z zakładami
im. Róży Luksemburg w Warszawie. W latach osiemdziesiątych. Potem
w latach dziewięćdziesiątych je zlikwidowano, chciano zrobić to, co
z zakładami im. Marcina Kasprzaka -- budynki przebudować na bank,
biura czy coś podobnego. Nie dało się. Tak były przesiąknięte rtęcią.
W powietrzu cały czas było jej tyle, że w zimie skraplała się na
strychu tworząc "pokłady wtórne".
To nie było obojętne dla zdrowia personelu. Pracownice chorowały
masowo. Komuna przejmowała się ich zdrowiem w mniejszym stopniu, niż
dzisiaj właściciele afrykańskich kopalń różnych dziwnych metali.
Tu nie warto się truć, to trzba zmieniać i to się zmieniło. Czym innym
jest jedzenie. Powstają normy -- i bardzo dobrze, że powstają. Trzeba
jednak rozumu, by ich używać, a jeszcze więcej go trzeba, by je opracować.
Można sobie wzdychać, że kiedyś jedzenie było smaczniejsze, lecz przy
tym warto się zastanowić, czy również zdrowsze. Ludzie karmieni
współczesnym "jedzeniem z fabryk" żyją jednak dłużej.
Normy sa takie, że ziemniaki przechowywane jak drzewiej w piwnicy, już
w połowie zimy nie przejdą badań na zawartość solaniny. No i fajnie,
jak dla mnie. Długo nie wiedzieliśmy, jak te alkaloidy trują, teraz
już wiemy. A że są metody przechowywania nie zwiększające toksyczności,
to jeszcze fajniej. Ale z ryżem i migdałami jest inaczej -- trzeba
wiedzieć, że nawet gdyby jeść sam ryż, to i tak człek umrze z innego
powodu niż zatrucie arsenem. A na migdały uważać trzeba -- wtedy też
nic złego nie będzie.
--
Jarek